Piszę ten felieton w niedzielne przedpołudnie, nazajutrz po finale SEC i zasłużonym triumfie w całym cyklu Andżejsa Lebedevsa. Ściganie na Stadionie Śląskim trwało ponad trzy godziny, w domu byłem już po północy, a przecież mam niedaleko. Z Chorzowa do Gliwic jest raptem 25 kilometrów. Wielu kibiców nie miało tyle szczęścia, bo czekała ich o wiele dłuższa droga, do Wrocławia, Torunia, a nawet pewnie do Rygi. Spokojnie można byłoby rozpocząć zawody o 18:00, a tak niektóre osoby w czapkach zimowych i kurtkach późnym wieczorem oglądały dekorację zwycięzców. Mimo tych niedogodności, warto było jednak pojawić się w „Kotle Czarownic”. Dla samego show, bo oprawa muzyczna, prezentacja zawodników, dekoracja itp. były na światowym poziomie. 

 

Więcej w numerze 39.