Żużel też ma coś z freak fightów. To wciąż igrzyska śmierci, choć już nie tak bardzo, jak przed laty, gdy kostucha była bardziej zdecydowana i bardziej pazerna. Dziś o niebo bardziej niebezpieczne jest kolarstwo, gdzie zawodnicy zjeżdżają z góry ponad 100 km/h na cieniutkich oponkach, z odsłoniętymi gnatami i orzeszkiem na głowie. To są dopiero herosi, bo przecież jeden drobny błąd często ich kosztuje najwyższą cenę. Zresztą, nie musi to być ich błąd, lecz po prostu złośliwość okolicznej przyrody. Przelatująca osa, tłusta plama na drodze czy spadająca gałąź dostająca się między szprychy. Bo w tej branży, by zyskać sekundy lub też ułamki sekund nad rywalami, trzeba ryzykować. Choć i w żużlu wciąż bywają podobne sytuacje. Mianowicie często mamy do czynienia z torami, które najszybszy pas układają tuż przy samym płocie. I wtedy nie wygrywa najlepszy, lecz najodważniejszy. Ten, który odważy się wsadzić tylne koło w ten odsypany materiał, trzymając się pneumatycznej bandy na grubość lakieru. Balansując na granicy poważnego karambolu. Choć w kwestii bezpieczeństwa zrobiono wiele, wciąż nie wiemy, co się może wydarzyć za chwilę. 

Więcej w numerze 1.